poniedziałek, 10 października 2016

Nie typowo... 17 PKO Poznań* Maraton 09-10-2016


 Tak wiem, to blog o tematyce astronomicznej... ale to tak astronomiczne wydarzenie mojego życia, że postanowiłem je tu nieco przybliżyć ;) 

Kilka słów o wydarzeniu jakim był dla mnie 17 Poznań Maraton… Co prawda nie był to mój pierwszy raz, kiedy pokonałem ten królewski dystans, ale pierwszym razem, biegłem w samotności, sam dla siebie.


Rok temu dystans 42,195 km, pokonałem w czasie 5 godzin i 2 min. Tym razem postanowiłem przebiec maraton w towarzystwie bez mała 7000 innych biegaczy ;).

Oczywiście taka impreza to zupełnie inne uczucia, inna atmosfera.
Pakiet startowy odebrany...





Pełna gotowość


Obowiązkowy makaron przed startem zjedzony ;)

Linia mety obcykana ;)

Trasa zapamiętana...


             
Tuż przed wyjściem na linię startu



Jeszcze kilka minut i rozpocznie się odliczanie...

Daaawać mi te 42 kilometry ;)
Ostatnie zdjęcia przed linią startu i OGIEEEŃ!!!

Tłumy zawodników na starcie, muzyka i odliczanie spikera 4,3,2,1, START! Powodują, że już na starcie gardło się zaciska i łzy napływają do oczu…

Nagle odpuszczają wszystkie nerwy przedstartowe i ruszamy do boju.
Pierwsze 10 km to taka jakby rozgrzewka…
Trzymam się pacemakerów na czas 4:30. Na 11km potrzeba odwiedzenia krzaczków ;) powoduje ze znów muszę ich gonić…

Pace maker to taki biegacz który ma przytwierdzoną do plecaka flagę z zapisanym czasem w którym zakłada dotarcie do mety i nadaje odpowiednie tempo biegu.
Oceniając swoje siły i możliwości założyłem ze do metry chce dotrzeć właśnie w czasie 4godz i 30 min, tym samym poprawiając swój rekord życiowy o 30 min. 

                             Mój plan na maraton...


Na 21 kilometrze dociera do mnie, że to dopiero połowa dystansu…! O matko! To ja mam przebiec jeszcze raz tyle?!

No cóż, dobra,dwa łyki izotonika pół banana i naprzód…
Około 27 kilometra czuję, że zaczynam prawdziwy bieg maratoński. Zaczynam odczuwać ból nóg. Tempo 6:24 min/km nie powoduje jeszcze zadyszki ale nogi zaczynają dostawać popalić… Na 30 km stwierdzam że jest dobrze więc nieco przyspieszam i zostawiam moich pacemakerów delikatnie z tyłu… cały czas mam ich w zasięgu wzroku i choć powoduje to dziwny ból pleców, lekko odchylając się za siebie widzę że biegną ok. 30m za mną…
Doping kibiców na trasie pomaga pokonywać kolejne kilometry. Zabawne transparenty w stylu  „Zachciało się darmowych bananów to teraz biegnij!”  Oczywiście chodzi nie tylko o banany które były dostępne na stołach dla biegaczy co 5 km, ale także pomarańcze, woda, izotoniki, czekolada, rodzynki, cukier w kostkach itd… Albo poznańskie  „Tey, długo mamy na was czekać?!” :).

Na 36 km żarty się skończyły i trzeba było zacząć walczyć z samym sobą... z bólem nóg, w moim przypadku także pleców… mimo to, cieszyłem się, że nadal jestem w grze i mam sporo sił... miło było, na 6km przed metą, wyprzedzać kolejnych zawodników…
Widziałem biegaczy którzy szli, leżeli cuceni przez ratowników, zwijających się z bólu spowodowanym skurczami mięśni… Ja odczuwałem dziwne dreszcze na nogach, ból pleców i mięśni nóg, twardych jak skała… mimo to na 300 m przed metą zerwałem się do finiszu :)… Chyba zostawiłem sobie zbyt dużo sił na koniec biegu bo na metę gnałem jakbym finiszował na dyszkę ;). Za ostatnim zakrętem widzę już błękitny dywan wpadam na niego wyprzedzam kogo się da :).
Po 4 godzinach 28 min i 14 sek z rękami wzniesionymi w górę krzycząc „ZROBIŁEEM TOO!!”  przekroczyłem linię mety… Dla porównania nicości tego wyniku... 02:16:58 to czas zwycięzcy 17. PKO Poznań Maratonu - Kenijczyka Terera Dicksona! :)

Czas na wyświetlaczu to oczywiście czas brutto :). Czyli czas od wystrzału startera. Do klasyfikacji zawodników liczony jest czas netto czyli od momentu przekroczenia przez zawodnika linii startu. Przy tak dużej ilości biegaczy to nawet kilka minut różnicy...

                 Wpadam na metę 17 Poznań Maratonu! 

Zdyszany wyczerpany… stanąłem i nie mogłem ruszyć z miejsca… Nogi bolą jak sam skurczybyk… Każdy krok sprawia ból… cudownie… :). Chwile błąkam się w strefie dla ledwo żywych ;).

Jeszcze nie bardzo wiem co dalej… Przechodzę przez bramki odbieram ciężki piękny, wymarzony i zasłużony medal, dopiero teraz odzyskuje na tyle świadomości że zaczyna docierać do mnie co zrobiłem… Gardło zaciska się i łzy lecą po policzkach… cudowne uczucie… Było warto! Było naprawdę warto!
          Jeszcze oszołomiony, ale już wiem co mam w ręce ;)

Jeszcze 3 razy wzruszam się… a doświadczeni koledzy biegacze mówili weź chusteczki bo na mecie będą ci potrzebne… Miałem… ale zapomniałem :). Każdy biegacz powinien przebiec królewski dystans aby poczuć tę moc i doznać uczuć jakich nie często się doznaje… Było bosko… Chce więcej! :) :) :)

Zwycięstwo! Moje, prywatne zwycięstwo nad własną niemocą...

Szczęście i duma!

  Pamiątkowy autograf i zdjęcie z Iwoną Bernardelli reprezentantką Polski w maratonie na igrzyskach w Rio








                               Jest też druga strona medalu...ta dosłowna ;)  



                                                           Mariusz Rudziński